Dziennik duszy s. Wandy - 1921 rok

Trudno mi zdobyć się na pisanie pamiętnika, ale skoro Ty, Boże, ode mnie żądasz, to ufam, że i dopomożesz. Myślę, że pisać będę to, co będzie dla Twojej większej chwały, a mnie dla umartwienia za grzechy.

Duchu Święty, oświeć mój rozum, prowadź moją ręką w pisaniu i w szczerości, w takiej, w jakiej trzeba, bo wolę być:ukrytą, nieznaną i za nic mianą. Jezus kochany, przebacz mi grzechy moje i zlituj się nad całym światem. Ja Ci oświadczam, że Cię kocham z całego serca i chcę być posłuszną, a nawet i cierpieć dla Ciebie. Jezu Najdroższy, pragnę zostać zakonnicą, ale dobrą, a nawet i świętą. (...)

Przyszłam na świat 20 V 1907 roku według starego stylu. W tym roku ochrzczono mnie imieniem Wanda. Rodzice moi: Helena i Franciszek-Witold Boniszewski, byli pobożni i gruntowni w wierze katolickiej, jak też i pełni miłości bliźniego.Rodzeństwo składające się z pięciu sióstr i dwóch braci, ja byłam córką czwartą z rzędu. Byliśmy wychowani przez rodziców z wielką pieczołowitością, tak pod względem moralnym jak i fizycznym. Rodziców kochałam i szanowałam - więcej kochałam mamusię niżeli ojca, a to z tej prostej racji, że ojciec całymi dniami był poza domem z powodu zajęcia, jakie pochłaniamy nadleśniczego.

Najwięcej pokochałam służącą Zosię, która była prawosławną, ale później przyjęła katolicyzm i była gorliwą chrześcijanką. Ona to nauczyła mnie pacierz i trochę katechizmu. Pamiętam, jak mi opowiadała o Panu Jezusie - jak umarł na krzyżu dla miłości ludzi i że dotąd przebywa z nami na ziemi utajony pod postaciami chleba i zamknięty w Tabernakulum. Obecność Pana Jezusa w Tabernakulum głęboko wpadła do serca i bardzo pragnęłam Go ujrzeć i przyjąć do serca, ale niestety, była za (głupią) młodą pięć lat życia do tak Wielkiego Sakramentu. (...)

Do kościoła była dość daleko, bo dziesięć wiorst, konia nie mieliśmy, bo cały nasz folwark, wraz z żywym inwentarzem, oddany był w dzierżawę, więc bardzo rzadko można było bywać w kościele. Pamiętam, jak razu jednego wzięli mnie rodzice na Mszę św. do kościoła, to całą moją modlitwą było powtarzanie: "Biedny Bozi, zamknięty, jak tam smutno musi być!". (...)

W roku 1914 uczyła mamusia mnie katechizmu w celu przygotowania mnie do Pierwszej Komunii św. i spowiedzi. Pogłębienie wiary św., zrozumienie ofiary Pana Jezusa i cierpień Jego na krzyżu upajało moją dusze ogniem miłości i pragnieniem przyjęcia Go w Komunii św. Na modlitwie była nie tylko skupioną, ale prawie zachwyconą Bożą dobrocią względem dusz, pomimo że byłam dzieckiem, ale więcej lubiłam modlić się sercem niżeli ustami, czyli wolałam rozmyślać tylko o życiu Pana Jezusa w Tabernakulum lub o śmierci na krzyżu; płakałam w Wielki Piątek przy grobie, wżywałam w te Święte Boskie Rany.

Na modlitwie czułam się szczęśliwą - prosiłam Matkę Boską, ażeby wstawiała się do Syna swego za mnie, bo chcę zostać zakonnicą. W tym czasie zaczęłam zwracać większą uwagę na swe błędy - wady i charakter wrodzony. Byłam upartą, żywą, popędliwą, skorą do zapalczywego gniewu, a nawet zemsty. Dzięki światłu Bożemu, które rozjaśniało moją dusze i wskazywało mi konieczność wyrzeczenia się wszelkich przywiązań, a oddanie się Jezusowi, zrozumiałam całą wartość i wagę cnoty umartwienia. Wydałam sobie wówczas wojnę  bez najmniejszej litości; w robocie była dyscyplina, post suchy, twarde spanie i wiele innych. Naturalnie bez wiedzy rodziców, musiałam zdrowie zrujnować do ostatka, zapadłam w silną anemię i wszystkie miesiące zimowe przeleżałam w łóżku. Z tej też racji przystąpiłam o rok później do upragnionej Komunii św.

Gdy wróciłam do zdrowia, biegałam do kościoła, klękałam zawsze przy prezbiterium, aby być bliżej Więźnia. Z zazdrością przyglądałam się, jak wierni przyjmowali Go w Komunii św., a w mojej duszy takie powstawało pragnienie, że aż z piersi wychodziło głośne wzdychanie albo i wołanie: "Jezu kochany, przyjdź do mojej duszy". (...)

W Wigilię Zielonych Świątek odbyłam pierwszą spowiedź św. w Nowogródku, w kościele św. Michała, przed ks. wikarym Kozłowskim, a do Pierwszej Komunii św. przystąpiłam w dzień Zielonych Świątek, w czasie Mszy św., przed ołtarzem matki Boskiej w bocznej nawie.

Dzień Pierwszej Komunii św. był dla mnie dniem niezwykłym, bo pierwszy raz Pan Jezus do mnie przemówił głosem wyraźnym. Cieszyłam się bardzo mając Najukochańszego w duszy. Ponieważ na Zielone Świątki wypadło czterdziestogodzinne nabożeństwo, więc miałam sposobność spędzić kilka godzin na adorowaniu Go i przy tej okazji mówiłam Mu o wszystkich swoich zamiarach i pragnieniach nawet najmniejszych.

Pan Jezus mi też mówił o swoim Boskim pragnieniu dusz i zachęcał do cierpień, które w przyszłości mnie spotkają, mówił o braku zrozumienia wiary św., nawet w duszach Jemu szczególnie oddanych. Wszystko to głęboko wpadło mi do serca, a miłość względem Boga potęgowała się.

Od Pierwszej Komunii św. przystępowałam często do Sakramentów. Do kościoła biegałam każdą prawie niedzielę pomimo dalekiej odległości. Gorzej, że mi rodzice często nie pozwalali, ale na moją prośbę ulegali.

W roku 1918 - względnie 1919 - zapragnęłam umrzeć, żeby pójść do nieba, bo widziałam, że na tym świecie wszędzie grozi niebezpieczeństwo grzechu, drugim głównym powodem pragnienia śmierci było to, że widziałam mamusię w trudnych warunkach materialnych, więc uważałam, że ułatwię, jak umrę. Prosiłam gorąco Matkę Boską, żeby raczyła zabrać mnie do nieba, odprawiłam nowennę, w czasie której ujrzałam we śnie Matkę Boską Niepokalanie Poczętą, ręce miała wyciągnięte do mnie i wypowiedziała tylko tyle: "za 16 lat". Zrozumiałam, że za tyle czasu umrę, ale potem siostry mnie wytłumaczyły, że to powiedzenie nic nieznaczące. (...)

29 października

Otrzymałam z rąk ks. biskupa Zygmunta Łozińskiego Sakrament Bierzmowania. Po tym św. sakramencie prosiłam o światło Ducha Św., co do powołania. Czułam ciche dalsze nawoływanie w duszy do ofiary, do większej miłości bliźnich, wyzbycie się własnych zachcianek: "Oddaj się całkowicie Mnie". "Całkowicie" rozumiałam: być posłuszną rodzicom - tak i nie myliłam się, bo w duszy radość, zadowolenie, że rodzice mnie nie rozumieli wcale.

Dziś po Komunii św. płakałam szczerze, nie tylko za własne grzechy, lecz i za inne, przepraszałam Pana Jezusa, prosiłam o przebaczenie. Czułam, jak miłość Boża rozpierała mą duszę, a obecność Pana Jezusa pochłaniała mnie całkiem i godziny upływały tak szybko, że gderano na mnie za długie klęczenie na posadzce. (...)

Dziś czuję jakąś siłę, abym poszła do ks. Mirskiego do spowiedzi św. Tak, on będzie twoim spowiednikiem - tak mi ktoś w duszy mówi i przed nim muszę powiedzieć to, co czuję.

Na spowiedzi św. pierwszy raz spytałam księdza, co to jest, co duszy nie daje spokoju ciągłym nawoływaniem do jakiejś ofiary, do jakiegoś zaparcia się itp. Kapłan, po zadaniu paru jeszcze pytań, odpowiedział, że to jest głos Boży i łaska powołania do życia zakonnego.

Ucieszyłam się z tego, że dobry Bóg nie pogardza grzesznicą, a chce ją mieć bliższa w zakonie...

Muszę dziś zapisać, co w duszy podyktowano, ach, straszne to, chyba od diabła. Jezu kochany, ratuj moją duszę! Przyjęłam Ciebie w Komunii św., nie czułam tego ognia miłości jak zwykle, ale dziwna cisza i chłód, tylko słyszałam słowa wciąż powtarzające: Twoje życie będzie na Krzyżu, czuwaj, byś z niego nie schodziła, bo nieprzyjaciel zastawia wojsko.

Postanowienie moje do życia zakonnego potęgowało się. Kochałam coraz mocniej Pana Jezusa. Prosiłam, aby raczył ułatwić moje postanowienie. (...)



w: S. Wanda Boniszewska. Dziennik duszy, Częstochowa 2016, s. 72.